Już za dwa tygodnie minie rok od momentu, kiedy świat obiegła pewna informacja, a może rozkaz, który do dzisiaj rozbrzmiewa mi w głowie: #zostańwdomu. Był ciepły marcowy dzień, jeszcze miesiąc wcześniej siedziałam nad brzegiem morza we Włoszech i nawet do głowy mi nie przyszło, że po upływie 40 dni od powrotu do Polski zacznie się to całe szaleństwo.
Zostań w domu, czyli pandemia na horyzoncie
Była godzina popołudniowa, gdy premier Polski ogłosił, że od poniedziałku, 16 marca, zamykamy wszystko i zostajemy w domach. Nie należę do osób, które szybko wpadają w panikę, ale aż mi się zrobiło gorąco na myśl: ALE JAK TO? JA PRZECIEŻ PROWADZĘ SWÓJ WŁASNY BIZNES!!??
Na kilka sekund zastygłam, stałam jak wryta w ziemię próbując zebrać myśli, po czym zaczęłam działać. Usiadłam na podłodze, wyjęłam czystą kartkę papieru i zaczęłam notować swoje pomysły na to, w jaki sposób my, jako firma, możemy sobie teraz poradzić.
Zdalne nauczanie? Jesteśmy gotowi!
Wiadome było, że przejście na zdalne nauczanie jest jedyną opcją, żeby przetrwać, więc razem z całym zespołem Wallstreet Your English stanęliśmy na głowie, aby jak najszybciej przestawić całą szkołę na nauczanie online. Udało nam się tego dokonać w ciągu 72 godzin i jestem z naszej ekipy niesamowicie dumna! Oraz wdzięczna za to, w jaki sposób poradziliśmy sobie z zaistniałą sytuacją.
A prywatnie… czarna dziura.
Codziennie wpadałam coraz głębiej w czarną dziurę i chyba nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. Mam wrażenie, jakbym się ocknęła gdzieś dopiero na przełomie grudnia i stycznia – wtedy obudziłam się z jakiegoś letargu i życia, które nie do końca było moim życiem.
Jestem osobą, która przez ostatnie 10 lat nie oglądała w ogóle telewizji, nie śledziła informacji innych niż te najpotrzebniejsze do funkcjonowania w społeczeństwie. Z dnia na dzień zmieniałam się w kogoś, kogo nie mogłam poznać w lustrze. I nie byłam w stanie polubić tej nowej Angeliki.
Czułam, że nie jestem sobą i że do tej prawdziwej mnie jest mi coraz dalej, ale za nic w świecie nie potrafiłam zatrzymać tej machiny. Ona pędziła jak Ferrari po kalifornijskiej autostradzie, a ja byłam tylko pasażerem siedzącym z tyłu. Nic nie mówiłam, a jak mówiłam to dużo narzekałam. Nie chciałam rozmawiać, uciekałam w seriale – bo tam człowiek nie musi myśleć.
Praca, kanapa i Netflix
Pracowałam więcej niż kiedykolwiek w życiu. Wstawałam rano, piłam kawę, jadłam śniadanie, albo i nie jadłam i siadałam do komputera. Wstawałam od niego po 12/13/14/15, a czasami nawet po 16 godzinach pracy, szłam się umyć i spać. Sen był jedyną rzeczą, której chciałam praktycznie całymi dniami i całymi nocami. Jak sytuacja zaczęła się zaostrzać w Polsce i na świecie, nie byłam w stanie spać.
Ciągle się bałam, ciągle nachodziły mnie straszne myśli. Tak naprawdę, pierwszy raz od 16 marca, wyszłam z domu (a mieszkam w bloku) dopiero na koniec maja. Chodziłam do sklepu raz na 2 tygodnie, a poza tym siedziałam zamknięta w domu – jak księżniczka uwięziona w wieży. Z nikim się nie spotkałam, nikogo nie wpuszczałam do domu… Żyłam tylko tym, co dzieje się w świecie online, albo rozmawiając z kimś przez telefon.
Na początku było to spoko, ale po pewnym czasie obudziłam się jako ktoś, kim nigdy nie chciałam być. Oglądałam mnóstwo seriali na Netflixie, a gdy już miałam przebłysk, żeby poczytać książkę, to wymiotowałam jak tylko spojrzałam na litery. Nie byłam w stanie prowadzić zajęć, bo nie byłam w stanie patrzeć na ekran tabletu, komputera i telefonu (wykorzystuję wszystkie 3 narzędzia pracując online).
Nawet gdy już można było wychodzić na spacery nie chciało mi się nic. Najlepiej mi było wtedy, gdy po pracy siadałam na kanapie i odpalałam Netflixa. Wiadomość o tym, że ktoś mi bliski zdecydował, że już nie chce być na tym świecie, dobiła mnie bardziej niż mi się wydawało i wyglądało z zewnątrz.
Pewnego dnia obudziłam się jeszcze przed budzikiem i pomyślałam sobie: Halo! Albo coś się zmieni, albo oszaleję! I co? Kolejne tygodnie mijały mi z taką wewnętrzną pretensją do świata, że nic się nie zmienia, że wszystko się przeciąga, a ja mam już dość. Byli tacy co mówili, że przyjdzie lato, a mnie energia wróci, że muszę odpocząć, że muszę przestać tyle pracować. Każdy, z kim rozmawiałam próbował mi pomóc na swój sposób, ale ja czułam, że nikt mnie nie rozumie, więc miałam jeszcze jeden świetny powód do tego, żeby jak najwięcej czasu spędzać sama. Szło oszaleć.
Tak jak szybko lato przyszło, tak szybko minęło, a ja wcale nie czułam się sobą. Słońce mnie nie naładowało, czułam, że dzieje się ze mną coraz gorzej, a dodając do tego moje choroby, to już w ogóle czułam się jak cień człowieka. Nie obchodziło mnie co jem, czy w ogóle jem i kiedy, mało co mnie obchodziło poza martwieniem się.
Pozwoliłam sobie stracić siebie.
Angelika, no ale Ty jesteś przecież taka mądra, znasz narzędzia, jesteś coachem, to TY ludziom pomagasz, to do Ciebie się dzwoni jak się chce coś przegadać, itp.
Słyszałam mnóstwo takich słów i owszem, dokładnie tak było jeszcze do lutego 2020 roku, ale później wyczerpała mi się bateria. Nie byłam w stanie już dawać zbyt wiele od siebie innym. Dawałam jedynie radę dostarczyć sobie niezbędne minimum energii – tyle, żeby przetrwać.
Tak, w 2020 roku pozwoliłam na to, żeby stracić siebie. I nie wiem, czy ten rok mi siebie odebrał. To chyba ja nie zadbałam o siebie. To ja sobie nie podałam maski z tlenem…
Końcówka ubiegłego roku była już coraz lepsza. Powoli zaczynałam funkcjonować, chociaż jeszcze nie tak, jak w 2019 roku i wcześniej. Siłą nie dało się mnie zmusić do podjęcia nowego projektu, wystąpienia publicznego online ponad to, co miałam zaplanowane czy dodatkowego zlecenia rysunkowego. Nie miałam na to siły – ani psychicznej, ani fizycznej.
Aż w końcu obudziłam się z letargu
Przebudziłam się w grudniu, zaczęłam o tym wszystkim myśleć i powoli, krok po kroku stawać na nogi. Tak, znam narzędzia. Jestem w stanie z nich korzystać wtedy, kiedy mam do tego siłę 😉
Uczepiłam się myśli, że w 2021 będzie już lepiej, że wszystko zacznie się zmieniać na lepsze i że lada chwila zapomnimy wszyscy o tym, co się dzieje dookoła. Ludzie znowu będą mieli pracę, rodziny będą mogły normalnie funkcjonować, dzieci wrócą do szkół.
Po dwóch pierwszych tygodniach stycznia zdałam sobie sprawę, że to moje marzenia, że to się tak szybko nie wydarzy, a ja mam dwie opcje: albo powtórkę z rozrywki z 2020 roku, albo zacznę coś zmieniać. Postanowiłam zmieniać i dzisiaj jestem w stanie powiedzieć, że 2020 rok nie tylko wiele zabrał, ale też wiele mi dał. Nie wypiszę tutaj wszystkiego, tylko kilka najważniejszych rzeczy.
Co dał mi 2020 rok?
- utwierdził mnie w przekonaniu, że kocham swoją pracę. Lekcje, które prowadziłam, to w pewnym czasie były jedyne momenty życia, które trzymały mnie w ryzach. Miałam nadal siłę i pokłady kreatywności do tworzenia mega ciekawych lekcji. Jedynie moi uczniowie odczuli, że nie tryskałam optymizmem tak, jak kiedyś. Na wiele pytań nie znałam odpowiedzi i nie chciałam już powtarzać w kółko, że będzie dobrze, bo sama nie do końca w to wierzyłam. Jestem wdzięczna za ten okres słabości, bo on sprawił, że obudziłam się kiedyś i pomyślałam “I still love what I do” (nadal kocham to co robię).
- pokazał mi, jak ważna w życiu jest elastyczność i umiejętność szybkiego dopasowywania się do otaczającej rzeczywistości… Niby to wiedziałam prowadząc własny biznes, ale 2020 rok pomnożył to doświadczenie razy 1000 i była to mega ważna i pouczająca lekcja.
- zrozumiałam czego chcę w życiu prywatnym i kogo kocham. Nie wiem, czy zatrzymałabym się nad takimi myślami w 2019 roku i mogłabym stracić coś turbo fajnego i ważnego w moim życiu. Jestem wdzięczna za tę pauzę.
- doceniłam jeszcze mocniej siłę płynącą z posiadania rodziny i prawdziwych przyjaciół.
- utwierdziłam się w przekonaniu, że z odpowiednimi osobami w zespole można przenosić góry. Dziękuję za Was.
- załapałam, o co chodzi z siłą nawyku i jak potężną moc mają wyrobione przez nas nawyki. Wcześniej byłam przyzwyczajona do działania w stresie, niepewności, pod presją czasu – tworzyłam mnóstwo rzeczy w takich warunkach, pomimo tego, że nie raz i nie dwa brakowało mi już sił i zasypiałam na kanapie z głową leżącą na tablecie.
- zrozumiałam, dlaczego zabierałam się za pewne rzeczy, ale ich nie kończyłam.
- przypomniałam sobie, że na pewne rzeczy trzeba po prostu poczekać. Lubię mieć wszystko tu i teraz, a najlepiej na już, a w 2020 na wszystko trzeba było czekać. Nawet zamówienia online rzadko kiedy przychodziły na czas. Przeszłam kolejny raz lekcję cierpliwości, o której zapomniałam.
Jest tego więcej, ale musiałabym chyba napisać książkę, żeby ująć w jednym tekście swoje wszystkie przemyślenia. Najważniejsze jest to, że się obudziłam. W lutym 2021 zaczęłam funkcjonować tak jak kiedyś. Nie powiem, że jestem w szczytowej formie – jak w 2019 roku, ale codziennie jest mi do niej bliżej. Zrobiłam rachunek sumienia, mam już na koncie kilka przeczytanych książek, buduję pewne nawyki.
Na nowo polubiłam siebie
Wraca mi energia i mam coraz większy przepływ kreatywności. Na nowo lubię tę osobę, którą codziennie widzę w lustrze, zaczęłam się uśmiechać jak dawniej, nie muszę iść spać z włączonym filmem na laptopie, żeby tylko nie myśleć. Będę Ci na bieżąco opowiadać co dalej i wiedz, że jeśli znalazłeś tutaj cząstkę siebie, to nie jesteś w tym sam. Nawet ja – Twoja przyjaciółka, siostra, nauczycielka, coach, osoba z milionami pomysłów na minutę wpadłam w czarną dziurę… dziurę, z której naprawdę DA SIĘ WYJŚĆ.
Chcesz podzielić się tym, co Tobie dał, albo zabrał 2020? Napisz komentarz. Możemy tam wspólnie porozmawiać <3